piątek, 21 sierpnia 2020

Jutlandia

Czas maryjkowego nieba to najlepszy moment, żeby spakować aparat, statyw, podręczną blendę, wziąć przyjaciółkę pod pachę, a następnie wsiąść do samochodu i wyjechać na wieś. Z własnego doświadczenia wiem, że taki wyjazd sześćdziesiąt kilometrów na południe może dać ten sam efekt nieprzymuszonej wolności, co ten trzysta kilometrów na południowy zachód. Nie tym razem Obidzo. Dziś pojedziemy na wpychane w ostatnich miesiącach do mainstreamu Roztocze. Moje ulubione miejsce na Ziemi. Nie do fancy hoteliku, a do dziadków.

ale najpierw uratujmy srokę!

Wciąż jeszcze w mieście, długo szukałyśmy miejsca, które w stu procentach zapewniałoby powodzenie misji parkowania. Prawo jazdy mam od czerwca, także zarysowanie komuś auta w ciasnej dziurze wciąż jest więcej niż prawdopodobne. Parking niby zarezerwowany dla mieszkańców, ale to nie istotne. Ujmijmy to tak, znalazłyśmy się tam w celu zakupu pet shopów. Kropka. Wracamy z pustymi rękami, kiedy na trawniku zauważam młodą srokę. Od razu przypomniała mi się moja r.i.p. już kura. Maluch miał niedowład nóg i mimo dużego rozmiaru, wciąż wyraźne cechy pisklęcia. Najprawdopodobniej nie rozwijał się prawidłowo i w końcu wypadł z gniazda. Szybko zaczęłam szukać numeru na eko patrol, a przyjaciółkę wysłałam po wodę. Dodzwonić się na straż miejską to kosmos, ale udało się. Po nerwowym szukaniu numeru ulicy, babka przyjęła zgłoszenie. W międzyczasie z butelką wody wróciła koleżanka od kociego oka z poprzedniego posta. Nalałam wody do zakrętki i, co jeszcze bardziej wzbudziło moje współczucie do sroczki. Biedactwo otworzyło dzióbek jak do matki. Była zupełnie nieprzystosowana do jakiegokolwiek samodzielnego funkcjonowania.


Zaczęłyśmy tracić rachubę czasu, kiedy pojawiła się może piąta przypadkowa kobieta. Z tą różnicą, że się zatrzymała. Okazała się bratnią duszą z sercem do zwierząt i od razu zapytała, czy powiadomiłyśmy eko patrol. Przytaknęłam, bo moja koleżanka boi się komunikować z ludźmi i sama powiedziała mi, że nie byłaby w stanie zadzwonić na jakiekolwiek służby. Rozwinęła się mała rozmowa, że czekamy, bo nie wiadomo czy straż miejska znajdzie tę srokę, czy w ogóle się pojawi. Mówiłam jej, że dwa razy miałam z nimi do czynienia i nie sprawiali problemów. Na co ona, że to również nie jest jej pierwszy raz i często wozi tam zwierzaki. Sora dziewczyny, nie mam dziś weny do pisania, nie jestem Tokarczuk profesjonalnie zrzynającą z Thomspona opisując rzekę. Nowo poznana kobieta obiecała, że jak wróci ze spotkania, a poszkodowany nadal będzie leżał na trawniku, zawiezie go do siedziby straży miejskiej. Przepustka do dalszej przygody. Skoro miałyśmy pewność, że ktoś zajmie się ptaszkiem, zdecydowałyśmy pożegnać się ze sroczką, życzyć jej powodzenia i opuścić miasto.


Na miejscu powitała nas babcia i - jak to babcia - zaproponowała jedzenie. Wypiłyśmy herbatę i zjadłyśmy magiczne placki, które, co ciekawe, tylko ona potrafi zrobić tak, by wyglądały i smakowały. W tym czasie podjęłam spontaniczną decyzję. Pierwszy dzień spędzimy na stoku. Zapakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. W moim plecaku znalazły się: aparat, statyw, blenda, nóż, sznurek i mały atlas ziół. Tylko Henryk Szaleniec jeździłby na nartach w sierpniu, ale my wybrałyśmy to miejsce z innego powodu, albo raczej - ale ja zaciągnęłam ją tam z innych powodów. Po pierwsze: widoki są bajeeczne. Po drugie, po drodze może trafiłaby się wierzbówka, a co najważniejsze, po trzecie, znajdował się tam wał obronny osady z VII wieku. Uhh gołym okiem możecie zobaczyć tam teraz tylko wybrzuszenia w terenie, ale pod ziemią... Podczas budowy znaleziono po nim całkiem  ciekawe pozostałości. Dzbanki i inne skarby, dla których, wykorzystam tu eufemizm, zrobiłabym dużo.


Na szczycie zrobiłyśmy sobie zdjęcie pamiątkowe i zaczęłyśmy się zastanawiać, co tu do cholery dalej robić. Mi długo nie trzeba było w tym pomagać, wspięłam się na lessowe urwisko. Dokładnie nie wiem jak to się stało, jak nie umarłam ze strachu włażąc się po stromym zlepie prochu i tym bardziej, jak ja do cholery znalazłam się na samym szczycie. Muszę przyznać, że nieźle mi szło, tylko raz zaczęłam się zsuwać razem z lawiną ziemi, ale szybko opanowałam sytuację. Nawoływania mojej towarzyszki podróży nie zdały się na wiele, żeby mnie stamtąd ściągnąć. Z pomocą przyszła chmara komarów. Te nie musiały mnie długo prosić. Szybko zsunęłam się po zawalonym drzewie na dół. Ale to nie koniec. Moją ciekawość przykuły wapienne skamieliny, których jest tu od groma. Przyjaciółce powiedziałam, że powinna zainwestować w smycz, bo nigdy stąd nie wrócimy. 14 lat znajomości z hipisem wariatem i jeszcze na to nie wpadła. ale wróciłyśmy. Wciąż było mi mało podróży, więc zaproponowałam, żebyśmy przejechały się do moich drugich dziadków z okularami, które ostatnio u mnie zostawili. Usłyszała to moja babcia i uznała, że koniecznie musimy coś zjeść. Jakby mogło być inaczej. Zjadłyśmy kanapki, wypiłyśmy herbatę i pojechałyśmy do wsi oddalonej o trzy kilometry, gdzie... ponownie nakarmiła nas babcia. Trafiło się nam zjeść to cuudne brownie z ostatniego grilla.


Takie widoki czekały nas w drodze powrotnej. Aż musiałyśmy się zatrzymać. Wieczór spędziłyśmy na nieodzownej herbacie, rysowaniu (moich marnych próbach przebranżowienia na postacie animowane) i oglądaniu jedynego sitcomu, który zaczęłam tolerować, a raczej który wyprał mi mózg na przełomie lutego/marca, gdy jedyne co byłam w stanie robić po szkole to leżeć w łóżku - Teorii wielkiego podrywu. Tak minął wieczór i poranek dnia pierwszego. Pozdrawiam was serdecznie. Tego dnia nie zrobiłam żadnych zdjęć figurkom, le dni było więcej, więc stay tuned. Do usłyszenia.




2 komentarze:

  1. Bardzo przyjemnie czytało się ten post. <3 Biedna sroczka, mam nadzieję, że w końcu ktoś się nią zajął... Osobiście kilka lat temu miałam do czynienia z jaskółką (?), która wpadła mi do mieszkania. Nie pamiętam, jak to się stało, ale mniejsza. Pamiętam za to dzikie tańce mojej mamy wokół niej, żeby odpędzić kota, dawanie jej wody w nakrętce (oczywiście musiałam ją pogłaskać po główce, miała takie mięciutkie piórka ;;) i wypuszczanie jej na podwórku. Nigdy wcześniej ani później nie miałam tak bliskiego kontaktu z ptakiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. UF, cieszę się (nadużywam tego słowa), że przeczytałaś mój wpis. To zero komentarzy trochę mnie odstraszyło i premiery nie doczekały się jeszcze jeszcze przynajmniej 3 wakacyjne wpisy... Świetnie, że udało się uratować jaskółkę! 🌞

      Usuń