niedziela, 19 lipca 2020

Kilka farb

Od czterech miesięcy siedzę w tym samym miejscu. Wykonuję te same czynności. Wstaję rano, żebrzę o kawę od mojej siostry, zbieram się przez 3 godziny do zjedzenia śniadania i edytuję zdjęcia, które zrobiłam dzień wcześniej. Tytuł, opis, kategorie, tagi. W międzyczasie słucham ulubionego publicysty na youtube. Jak nie zapomnę, biorę leki, a potem znowu wychodzę i robię zdjęcia, a w sumie już ich nie robię, bo ilość przychodów od czerwca znacznie pozbawiła mnie zapału do jakiejkolwiek pracy. Zataczam kwarantannowe koło, bo tak jak w marcu, znowu jestem chora. i tak minął wieczór i poranek dnia sto trzydziestego drugiego.


Skoro nie mam żadnych wakacyjnych wojaży, którymi mogłabym się pochwalić, uznałam, że chętnie powspominam te ubiegłoroczne. Chciałam wtedy poświęcić im na blogu więcej miejsca, z jakiegoś powodu nie wyszło. Bez przedłużania, przysiądźmy nad ostatnim akapitem dnia mojego ukochanego Włóczykija.


Nie będę owijać w bawełnę, nie potrafię snuć morskich opowieści. To był zwykły wyjazd do Krakowa z rodziną. Padło na to miasto, bo w tym czasie pracował tam mój tata. Tak jak wszystko się z czasem koloryzuje, bo trawa jest bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma, teraz ten wyjazd ma w moich oczach rangę podróży życia. W sumie czemu nie. Można by to tak nazwać, gdyby nie te wszystkie spięcia i kłótnie, które miały tendencje do pojawiania się bez klarownego powodu. Zamiast od podsumowania, zacznijmy chronologicznie, od busa, który wiele nie oferował, oprócz wejścia USB z ładowarką. To wystarczyło, żebym mogła pobawić się moim wtedy już, zdaje się, od roku umierającym huaweiem. Nadal uważam go za najukochańszy telefon (leica!). Mniejsza. Zatrzymałam się w technologii na 2016 roku. Dojechałyśmy.

Z pomocą google maps doprowadziłam mamę i siostrę do celu. Zakwaterowałyśmy się w jednym z tych fancy hotelików przerobionych ze starych kamienic. Ten konkretny urządzony był w stylu industrialnym. Ach te cegły, wysoki sufit i antresola. Bardzo klimatyczny. Szybko zaburzył to syf jaki tam zastałyśmy. Kanapa miała oderwane oparcie, a na poduszce był ślad buta. Była pierwsza po południu, jakieś zaopatrzenie zrobione, a zostało jeszcze mnóstwo czasu, zanim będziemy w komplecie. Zaczęłam szukać atrakcji, czego rezultat przerósł znacznie moje oczekiwania. W muzeum sztuki współczesnej, które postanowiłam nawiedzić, czekała na mnie ekspozycja stworzona ze scenografii spektaklu o The Factory Andiego. Długo się nie zastanawiając, wzięłam siostrę pod pachę i powędrowałyśmy w poszukiwaniu Fabryki.




Szybko straciłam rachubę czasu zachwycając się srebrnym pokojem z czerwoną kanapą na środku i nagim Andym na ścianie. Latałam od pomieszczenia do pomieszczenia słuchając opowieści Gerarda Malangi i Edie. Ambiwalentne odczucia miała jednak moja siostra. Biedaczka siedziała przez cały czas na tej kanapie, a za jej plecami wyświetlał się w kółko filmik z wywodami nagiego Andiego. Kocham samotne wycieczki, gdzie rzeczywiście i w skupieniu można przyjrzeć się sztuce. Wieczór spędziłam bardzo miło na sofie z odpadającym oparciem oglądając po raz setny Gang Olsena. Napomnę jeszcze o oknie na centrum Krakowa. Jest taki typ uczuć, których nie potrafimy w żaden sposób opisać, a dotyczą one konkretnego momentu i elementów, które składają się na jego szeroko pojęty klimat. Podpierając się Thompsonem: «(...) żadne wyjaśnienia, żadne połączenie słów, muzyki i wspomnień nie podważy pewności, że było się w tym zakątku czasu i przestrzeni. Cokolwiek by to znaczyło...» i słowem wstępu, takie same odczucia mam wobec wyglądania przez okno w Krakowie. Szum aut i cisza przerywana czasami przez grupki przechodniów spędzających razem wieczór. Przy tym wszystkim chłodne powietrze i światła latarni ulicznych w nocy.










Nigdy wcześniej nie byłam w Wieliczce. Miało się zmienić kolejnego dnia. ale żeby zobaczyć ten sztampowy punkt na mapie atrakcji, bez rezerwacji, trzeba poczekać 5 godzin. Nie byliśmy tego świadomi. W środku czekała nas jeszcze miła niespodzianka, albowiem za robienie zdjęć trzeba było zapłacić. Niewiele mogę wam na ten temat powiedzieć, jestem pewna, że większość z was, jeśli nie wszyscy, już tam była. Jaka jest sól, każdy widzi.








o wiele przyjemniejszy był wieczór kolejnego dnia, a właściwie najlepszy, jaki od tamtego czasu przeżyłam. Zakwaterowaliśmy się w prawdopodobnie jedynym dostępnym wtedy w Karpatach miejscu, jakie udało nam się znaleźć dzień wcześniej. Przypadł nam nocleg w górskiej wsi w Obidzie. i nie był to typowy hotel, a po prostu dom wynajmowany gościom. Przystosowany do większych grup, dlatego dostało nam się aż cztery pokoje i przynajmniej dziesięć miejsc do spania. Szybko znalazłam sobie kąt w dużym zielonym pokoju na poddaszu i zajęłam duże łózko naprzeciwko telewizora. i poza tym nie znajdowało się tam wiele. Szafka nocna, drugie łóżko, szafa i stół z krzesłem przy oknie, z widokiem na Beskid Sądeckiego. Wysokie położenie domku i pierwsze piętro ubogacały wizualne wrażenia. Oczywistym punktem kontrolnym była wizyta w toalecie, w której popadłam w zachwyt nad mżawką w promieniach słońca. Tak naprawdę marzyłam wtedy już tylko o jednym. Wyłożyć się na łóżko. To zrobiłam. Szczęście mi dopisywało, bo trafiłam na sam początek mojej ulubionej części Gangu Olsena. Przy okazji pierwszej, jaką obejrzałam. Skide godt, Egon. Beztroska nie trwała jednak wiecznie, bo pojawiły się potrzeby fizjologiczne. Wypadało coś zjeść. Pojechaliśmy więc do Starego Sącza do pierogarni i jakim zawodem okazały się tamtejsze pierogi ruskie. a rozważałam wybór tych z mięsem. Kolejne zaopatrzenie w biedronce i można się kłaść. Swego czasu, wieczorami, można było jeszcze trafić na perełki na tvp kultura. Zwykle nie zaczynam oglądania filmu od środka, ale tym razem, pomimo niezbyt zachęcającego opisu, w którym błyszczał tylko czas akcji, jakim był 1969 rok, skusiłam się. i błyskawicznie zakochałam. To był jeden z tych wieczorów, kiedy nie dotyczy cię nic. Jesteś setki kilometrów od domu i oglądasz film. Cieszysz się schludnym zielonym pokojem i siedzisz na krześle, z którego próbujesz dostrzec góry oświetlane przez jedną z niewielu ulicznych latarni.





Ostatni dzień to Muzeum Andiego w Medzilaborce.







a teraz wszystko nam zabrano.
hippie


6 komentarzy:

  1. Szczerze, takie posty lubię najbardziej <3
    Uwielbiam Kraków to połączenie nowoczesności z zabytkami... Te wszystkie kościółki, widoki, kamienice. Czego chcieć więcej? 🌃
    Życie w kole. Jak ja tego nie lubię.
    Zazdroszczę wizyty w muzeum Andy'iego! Z chęcią sama bym się tam wybrała 🚗
    Zdjęcia śliczne jak zawsze ❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. aa kolejny miły komentarz o moich rozpisankach :3 Dzięki

      Usuń
  2. Ah, Kraków kocham to miasto.
    Piękne zdjęcia. <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja pokochałam rok temu, wycieczki szkolne, gdzie zostawiają w centrum obcego miasta 11-letnią mnie, jakoś nie spowodowały zauroczenia Krakowem :P

      Usuń
  3. Ale to się przyjemnie czytało... <3 Nigdy nie byłam w Krakowie, miałam wybrać się w tym roku, ale jaka jest sytuacja, każdy widzi. Urzekło mnie zdjęcie w podziemiach (chociaż sama bym nie chciała na takim się znaleźć xD) i te światła odbijające się w wodzie. <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Superkowo, że notka przypadła ci do gustu. Co do, świateł odbijających się w wodzie, sama byłam tak zauroczona, że nie chciałam wracać :>

      Usuń