niedziela, 17 stycznia 2021

Steven Owl


Przynajmniej osiem stopni na minusie, a ja spędziłam sześć godzin na dworze. Koleżanka wyciągnęła mnie na stare miasto na upragnioną przez nią sesję cosplay Speedwagona. A, że przyjechała do niej na tydzień jej internetowa przyjaciółka, to zaproponowałam im dodatkowo sesję portretową. Brakowało mi takiej sesji, bo speeda robię jej już trzeci raz i podkreślę, że drugi to w tym miesiącu. Mimo wszystko to dla mnie zawsze frajda porobić komuś fotki i cieszę się, że komuś podobają się one na tyle, że prosi mnie o ich zrobienie.


Po dotarciu na miejsce schowałyśmy się za główną bramą, licząc na to, że wiatr będzie tam mniej nam dokuczał. Dopiero wtedy bohaterka mojej sesji zaczęła wykańczać swój cosplayowy makijaż, a ja powoli przymarzać do podłoża. Pierwsze zdjęcie. Pstryk. Zapomniałam założyć wiga. Drugie, trzecie... Zapomniałam o szmince. Po upływie godziny każdy krok sprawiał mi piekielny ból. Znacie to uczucie, kiedy palce u stóp puchną z zimna i fakt, że są zmuszone stykać się ze sobą w bucie nie pomaga. Mój dziewiąty krąg piekła. W końcu oznajmiłam, że musimy się gdzieś na chwilę schować. Z naszej trójki zimno nie stanowiło wyłącznie mojego problemu. Mój model pomykający jedynie w spódniczce, koszuli i skórzanym płaszczu również ledwo już wytrzymywał. Zatrzymałyśmy się na chwilę w przejściu pod jakąś kamienicą. Kucnęłam sobie w kącie licząc na to, że dzięki dłoniom choć trochę odmrożę sobie stopy.





Chciałam wtedy już tylko pojawić się w ciepłym domu, ale ruszyłyśmy dalej, bo wcale nie zdążyłyśmy zrobić tych zdjęć tak wielu. Nie minęło pięć minut i zatrzymało nas dwóch facetów, których wcześniej kątem oka sklasyfikowałam jako niebezpiecznych, a okazali się dwójką turystów, którzy chcieli zrobić sobie zdjęcie z moim Speedawgonem. W ogóle zwracałyśmy na siebie uwagę ludzi. Jak widać parada dziewczyn z aparatem, blendą i cosplayerką to niecodzienny widok. Członek ekipy filmowej nagrywającej coś na starym mieście, mężczyzna udający, że wcale nie robi nam zdjęcia.






Mróz szybko nam się jednak przypomniał i weszłyśmy do kawiarni, która prowadzi również księgarnię. Weszłyśmy tam, aby symulować zainteresowanie zakupem książek. Okazało się jednak, że wśród całego absurdu aktualnej sytuacji, można zamówić u nich herbatę. Zostawiłyśmy tam łącznie 27 złotych na rzecz trzech kubków cejlońskiej herbaty z bławatkiem i rzekomymi gwiazdkami z białej czekolady. Absurd to jednak absurd i nie mogłyśmy jej nawet w środku wypić, dlatego spędziłyśmy chwilę na podłodze grzejąc ręce kubkami wypełnionymi po brzeg wrzątkiem otoczone regałami książek. Co zabawne, jeszcze w lecie nie było najmniejszego problemu z tym, aby tłumy zajmowały wszelkie dostępne stoliki i grały w planszówki popijając kawę. A ja, nigdy nie spodziewałam się, że będę tęsknić za możliwością wyjścia z domu dokąd chcę bez kagańca na twarzy.

Zdecydowałyśmy się na ostatnie ujęcia. Z dodatkowym bagażem w postaci herbaty nie było to najłatwiejsze, ale udało się. Poszłyśmy na autobus. Już w jedną stronę zmuszona byłam jechać na gapę, bo nie działały automaty, tym razem wolałam dodatkowo nie ryzykować. Pierwszy z błędów matrixa tamtego dnia, jedyny autobus, który jechał stamtąd na naszą dzielnię, pojawił się idealnie minutę po tym, jak dotarłyśmy na przystanek. Niestety akurat wtedy, gdy kupowałam bilet, przez co lecąc do zamykających się drzwi, zapomniałam o kubku, który stoi sobie teraz na tym automacie. Może ktoś ucieszy się z kilku łyków herbaty cejlońskiej.


W domu mojej koleżanki dostałam ciepłą kawę i ciasteczko. Wygłaskałam też całą trójkę jej kotów. Wspominałam, że to ta sama koleżanka, od której dostałam pet shopy w wakacje? Tam macie zdjęcie jednego z jej kiciusiów. Jak wspomniałam na początku, obiecałam im jeszcze wspólną sesję, dlatego nie minęło pół godziny i byłyśmy na skraju małego lasu na osiedlu. Zdjęcia jak zdjęcia, zostały zrobione, a ja byłam już z jakiegoś powodu wykończona całym dniem. Nagle moje modelki wypalają z jakimś inside jokem o delfinie. Tutaj uderza drugi błąd matrixa, bo okazuje się, że dzień wcześniej grałyśmy w tą samą grę w tym samym celu. No bo przecież każdy grał wczoraj w my dolphin show po to, żeby sprawdzić, czy flash nadal działa.






Po skończeniu obu sesji, zabrałam się z mamą do ciuchlandu. Idąc po schodach mówię jej, że kumpela łażąc po lumpach zawsze sprawdza, czy są dla mnie jakieś pet shopy i jakie to miłe z jej strony. Matrix intensifies. Jak zwykle idę prosto do lady, gdzie zawsze leżą różne szpargały i od razu trafiam na figurkę LPS. Moim oczom ukazał się Steven Owl (prawie jak Steve French cnie). Od razu słodziaka złapałam i dałam za niego złotówkę. Nie przesłyszałyście się, złotóweczka za taką uroczą sówkę. To pierwszy tego typu kształt, który mam bez tej kokardki na głowie. Jako ciekawostkę dodam, że jest oryginalnie on z zestawu z tzw. Savannah. Nie było tam jednak żadnych innych figurek, ani dodatków.


Jestem nim zauroczona. Widzicie te obwódki wokół jego oczek? Te kropelki? To pastelowe malowanie? Uwielbiam go. Tego samego wieczoru wbiła do mnie Nestiv na nocowanie, dlatego rano spontanicznie zorganizowałyśmy LPSową sesję. Tym razem zamiast corgi, głównymi jej bohaterami zostały wszystkie nasze koniki.










Na koniec, żeby nie być gołosłownym, rozpisywać się o sesji, której nie zobaczycie i w ogóle, dodaję dla was zrobione przeze mnie zdjęcie. Chętnie pochwalę się, jak wyglądają moje zdjęcia poza robieniem ich tylko pet shopom. Koniecznie dajcie znać, co sądzicie! Co sądzicie o Stevenie również, hihi. P.S. dzień po opublikowaniu ostatniego wpisu i po zablokowaniu numeru tamten creep dał mi spokój.


Pozdrowionka,
Hippie


2 komentarze:

  1. Twoje posty, w których opowiadasz jakieś historię z twojego życia czyta mi się jak dobrą książkę. Taką bardzo dobrą, od której nie da się oderwać.
    Bardzo zazdroszczę ci, że masz komu robić zdjęcia. Serio. Ja jesli nie robię zdjęć wszelkim figurkom to pada jedynie na kwiaty (z ogrodu babci..), jakieś widoczki z wyjazdów i innych ładnych miejsc oraz zabytki. Aha lubię też robić zdjęcia w galeriach sztuki. Mnie totalnie kręci fotografia reportażowa, ale jakoś bark mi pewności siebie żeby zdecydować się chodzić z aparatem po mieście i robić zdjęcia randomowym ludziom. Okropnie się boję, że ktoś do mnie podejdzie i powie coś w stylu "proszę usunąć zdjęcie ze mną" lub "nie zgadzam się na robię mi zdjęć, RODO!". Może kiedyś jednak uda mi się pójść na taką sesje, ale na razie pozostanę jednak przy zdjęciach posągów i statków na morzu :')
    Odmrarzające się palce to coś strasznego! Czy u stóp, czy u rąk... Aż mi się zimno zrobiło 🍧 Szkoda mi trochę tej herbaty, ja bym się chyba załamała, że wydałam na nią 9zł (jeśli dobrze policzyłam..) i zostawiłam ją nie wypitą na pastwę losu.
    Czemu nigdy nie znalazłam lps w secend handzi? Chodzą regularnie od trzech (albo nawet czterech..) i nigdy nie widziałam tam lps. Jest u mnie w mieście jeden ogromny i tam najczęściej ludzie znajdują perełki, ale kompletnie mi do niego nie podrodze. Mam do niego chyba z 12 przystanków autobusem + tak czy siak nie mam z kim tak jechać (chyba, że mama by się zgodziła).
    Steve jest nieziemski. Podoba mi się bardzo jego żółty kolor i ten wzorek wokół oczek. Chyba poszukam go na allegro, bo na prawdę jest przepiękny 🦉
    Przejdźmy do zdjęć - jak zawsze kosmicznie piękne 💕 Koniki wyglądają ekstra, szczególnie podoba mi się pierwsze, szóste i siódme ujęcie 🐴 Steve wychodzi niesamowicie na zdjęciach, jego pierwsze zdjęcie podoba mi się chyba najbardziej z całej notki 🌨️ A jeśli chodzi o sesje cosplay'ową twoja przyjaciółka wygląda genialnie na zdjęciu, bardzo podoba mi się
    też światłoo i głębia 👁️
    Czekam na kolejne notki z historiami z twojego życia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobnie jak Foto wprost uwielbiam Twoje wpisy - właśnie dzięki temu, że potrafisz fantastycznie połączyć temat LPS z własnymi przeżyciami.

    Zdjęcia są cudowne! Najbardziej podoba mi się pierwsze zdjęcie koników, i czwarte Stevena <3.

    Cosplay również jest mega - zarówno fotografia, jak i wykonanie. Uwielbiam "JJBA" ^^

    OdpowiedzUsuń